Po czterogodzinnej podróży autobusem dotarłyśmy do Amsterdamu. Tym razem nie zaczęłyśmy jak zwykle od zwiedzania miasta, bo najpierw trzeba było dojść do jego centrum, co nie było takie łatwe. Jak dotąd poruszałyśmy się pieszo, bo miasta, które zwiedzałyśmy nie wymagały innej formy transportu. Niestety Amsterdam, jak na stolicę przystało, okazał się dużym miastem i gdy po 20 minutach drogi okazało się, że mamy przed sobą co najmniej drugie tyle, zdecydowałyśmy zmienić strategię i zacząć poruszać się tramwajem.

Kupiłyśmy bilet 24-godzinny u motorniczego, bo nie ma innej możliwości (nie ma automatów z biletami, przynajmniej my nigdzie ich nie widziałyśmy, co jest trochę zaskakujące, a i pan, który nam doradzał, powiedział,ze jest tylko taka opcja). Do tramwajów i autobusów można wsiadać tylko przednim wejściem, pozostałe służą tylko do wychodzenia (jak nie trudno się domyślić:)).Bilet posiada czytnik i przy wchodzeniu i wychodzeniu trzeba przejechać nim przez czujnik i „odpikać” (nie znajduje innego słowa, wybaczcie, po ang. mówili na to „check in” i „check out”), przy wchodzeniu kontroluje to motorniczy, więc nie ma tu kanarów, ale też ciężko jechać na gapę. Wbrew pozorom wszytko to przebiegało sprawnie.

Z rozpierająca nas dumą dotarłyśmy do centrum, ale na tym nasze wysiłki się nie skończyły, ponieważ teraz musiałyśmy znaleźć miejsce w hostelu, co jak się okazało nie było takie proste. Nie rezerwowałyśmy wcześniej pokoju, bo nie sądziłyśmy, że w środku tygodnia (był czwartek) będzie ciężko coś znaleźć. Po około godzinnym poszukiwaniu i odwiedzeniu chyba z dziesięciu hosteli wreszcie udało się nam coś znaleźć i nawet miałyśmy wybór. Pierwszy, pokój 6-osobowy, w którym było jak na razie 2 facetów(wszystkie dormitoria są mieszane), drugi, pokój 13-osobowy, jak na razie zajęty tylko przez 4 dziewczyny. Ceny prawie takie same. Ale ta druga oferta miała coś, czym przebiła tę pierwszą o 100 punktów- śniadanie! Jak tylko o tym usłyszałyśmy, spojrzałyśmy na siebie wzrokiem mówiącym „BIERZEMY TO” i wkrótce znalazłyśmy się w naszym dormitorium, które jak na razie było puste, czyste i nie takie znowu złe. Szybko coś zjadłyśmy (znowu zrobione przez nas jedzenie, co by było taniej:)) i ruszyłyśmy zwiedzać miasto.

Całe szczęście, że wykupiłyśmy bilet całodniowy, bo inaczej albo nie zwiedziłybyśmy zbyt wiele, albo padłybyśmy po kilku godzinach, a czekał nas jeszcze następny dzień.

Miałyśmy ambitny plan zwiedzenia  Heinekena, muzeum van Gogha albo Rembrandta i muzeum narodowe. Niestety tylko na zamiarach się skończyło, bo wejście do każdego z nich kosztowało po 15 euro (!), więc musiałyśmy się zadowolić oglądaniem ich z zewnątrz, ale przynajmniej mamy przy nich zdjęcia:P Powiecie może, że trzeba zawsze być przygotowanym na jakiejś niespodzianki, i że należy skorzystać z okazji zobaczenia choć jednej „atrakcji”, ale nie sądziłyśmy, że będzie aż tak drogo. Dla porównania najdroższy bilet, jaki kupiłam w Brukseli kosztował mnie 7 euro, a to i tak było dużo, bo przeważnie cena waha się w okolicach 3-4 euro. Jest to oczywiście bardzo dla nas Polaków krzywdzące, bo dla innych jest to kwota, którą są w stanie zapłacić, dzięki czemu mają większy dostęp do kultury. Później w dormitorium rozmawiałyśmy z Brytyjkami (poprawka: Natalia rozmawiała, ja maksymalnie skupiona próbowałam zrozumieć ten „kluskowy” akcent) i mówiły, co już zdążyły zwiedzić i przyznam, że słuchałam ich z zazdrością. No cóż, może innym razem będzie mi dane zwiedzić te muzea:) Może będzie to pretekst, żeby wrócić do Amsterdamu (zakładając, że następnym razem będzie mnie na to stać:P).

Nieco rozczarowane takim obrotem spraw zaczęłyśmy się „szwędać” po mieście. Doszłyśmy na rynek. Nie wywarł na mnie oszałamiającego wrażenia, ale może dlatego, ze mam porównanie z innymi, a belgijskie budownictwo jest praktycznie identyczne jak holenderskie (dla mnie najpiękniejszy rynek to ten w Brukseli  i w Brugii).

Później kontynuowałyśmy zwiedzanie miasta. Przechodząc uliczkami nie sposób nie poczuć charakterystycznego zapachu dochodzącego z coffee shop’ów, mijać ludzi non stop zadowolonych i głośnych, o dziwo nie spotkałam zbyt wielu par homoseksualnych, być może za mało się rozglądałam:)

Holandia, tu jest dozwolone wszystko. Nikogo tu nic nie dziwi. Moim zdaniem wyzuta z moralności, choć pewnie jej mieszkańcy nie są aż tak zepsuci zepsuci, zależy od człowieka, czy mając wszystko w zasięgu ręki będzie z tego w pełni korzystał. Bo przecież to zakazany owoc smakuje najlepiej, a skoro tutaj dozwolone jest wszystko, to może właśnie nie jest tak pożądane.

Wieczorem odpoczęłyśmy przy piwie, a potem ruszyłyśmy zobaczyć ulice „czerwonych latarni”.

Widok nieprzyjemny, budzący obrzydzenie i powodujący chęć wykrzyczenia im kazania o moralności i przypomnienia czym jest szacunek do samej siebie. Ulice „czerwonych latarni” są pełne pań lekkich obyczajów stojących w przeszklonych drzwiach i zapraszających panów do środka. Na ulicach mnóstwo przechodniów (mimo, że było po 21, ale jak każde większe miasto tak i Amsterdam budzi się wtedy do „drugiego” życia), a one w samej bieliźnie (chociaż tyle) wdzięczące się zza tych szyb, z tych swoich różowych pokojów.

Po takiej dawce wrażeń wróciłyśmy do hostelu. W dormitorium poznałyśmy Brytyjki i Meksykanina i bardzo fajnie nam się rozmawiało. Na pewno nie żałowałyśmy wyboru miejsca, przynajmniej spędziłyśmy wieczór w międzynarodowym towarzystwie, co jest bardzo dobre dla poszerzenia swoich horyzontów:) Potem, w nocy, słyszałyśmy jeszcze parę osób, które wracały z nocnych wypadów na miasto, a następnego dnia wczesnym rankiem zwlekłyśmy się z łóżek, żeby nie tracić cennego czasu i żeby (to chyba najważniejsze) zejść jak najszybciej na śniadanie, ale o tym w następnym wpisie.

Dodaj komentarz